Wprowadzenie : w 1990 r. warszawska centrala mej firmy, postanowiła zlikwidować swą filię, w mym rodzinnym mieście. Zaplanowano różne etapy zwolnień. Potraktowałem to jako dobrą okazję do zmiany w mym życiu. Zgłosiłem się jako pierwszy ochotnik do zwolnienia i wkrótce... byłem wolnym człowiekiem :).
Wraz z dwoma kumplami / plus siostra jednego z nich / ruszyliśmy na podbój demoludów. Jedziemy z towarem na sprzedaż do Lwowa. Kumpel zaopatrzył się, w bardzo przydatne narzędzie w tego typu wyprawach. Mianowicie w klucz, którym można było otworzyć drzwi w pociągu, okna w sowieckich przedziałach czy / najważniejsze ! / sufity w radzieckich wagonach. Jedziemy pociągiem do Przemyśla. Wszystkie przedziały pozajmowane... Widzimy jeden pusty, ale niestety zamknięty. Kumpel siłuje się tym kluczem z otwarciem przedziału i ... nagle pęka klucz. No pięknie ... Padło główne narzędzie, do wykonywania naszych przemytniczych praktyk.
Dojeżdżamy do Lwowa.
Jakie ponure to miejsce. Patrole milicyjne z pałkami w dłoni /natychmiast gotowymi do użycia /, przestraszone twarze na ulicach, co rusz ktoś prosi cię o papierosa. Ogólnie jakaś taka beznadzieja. Kumpel dzwoni do znajomego Ukraińca. Sasza chyba miał na imię. Zaprasza nas wszystkich do siebie. Ostrzega jedynie, że mieszka z ojcem. Jedziemy na jego osiedle. Pytamy się czy bezpiecznie tu. Odpowiada, że raczej tak. Jedynie w zeszłym miesiącu zabili tu Polaka. Dziwnie się czujemy. Kupujemy kilka pieczonych kurczaków, wielki słój soku i 2 butelki wódki / akurat siostra jednego z kumpli miała urodziny/. Zachodzimy do mieszkania, w środku ponury ojciec. Przed nami oglądanie meczu mistrzostw świata w piłce nożnej, we Włoszech, Argentyna- Jugosławia. Jest 30 czerwiec 1990 r. Sasza zaprasza nas pokoju gościnnego na pieczone kurczaki. Zachęca do jedzenia ich. Patrzymy, nie ma żadnych sztućców. Pytamy się o nie. Sasza macha ręka, można jeść przecież rękoma. No to jemy. Nalewa po kielonku... Ale jak to złapać za kielonek jak łapy całe w tłuszczu ? Wszyscy Polacy lecą do łazienki myć ręce. Ukraińcom to nie przeszkadza. Pytamy się o coś do zapicia. Sasza się dziwi. Wskazuje na chleb, który można wąchać po kieliszku. To nie nasz styl. Żądamy soku ! :). Sasza przynosi sok, zapijamy nim i konsternacja ... Co to za sok ? Sfermentowany na maksa ! Pytamy się czy to ten nasz, świeżo kupiony sok. Sasza zmieszany odpowiada, że nie, że to jego stary sok. Nie ma wyboru. Musi przynieść nasz sok. No i oglądamy mecz. Jemy kurczaka, lecimy do łazienki myć ręce, pijemy kielonka, jemy kurczaka, lecimy do łazienki etc. Jakieś wariactwo. No nic. Mecz się kończy bezbramkowo. Następują rzuty karne. Maradona strzela karnego. Mu krzyk radości. Gospodarz patrzy się na nas jak na wariatów i pyta się z czego my się cieszymy ? Tłumaczy nam, że przecież Argentyna to kapitalistyczny kraj, a Jugosławia socjalistyczny. Teraz my patrzymy na niego jak na wariata. Dalej strzelają karne. Znowu Maradona strzelił. My znowu krzyczymy z radości ! :). Tego było za wiele. Gospodarz wyłączył telewizor, zakrył ekran specjalną zasłonką. Po oglądaniu. Atmosfera siadła na maksa.
Sprzedajemy we Lwowie towary z Polski. Sasza pomaga nam kupić 1.000 paczek papierosów. Akurat na Ukrainie spłonęła jedyna fabryka papierosów i kupno papierosów graniczy z cudem. Jedziemy z papierosami do Rumunii. Wpadamy na dworzec. Brak już biletów na pociąg do Rumunii. Biegniemy przez peron, wzdłuż pociągu / a miał on chyba z 500 metrów/, pytając się prowadnic / kierowniczek wagonów / czy mają wolne miejsca. W końcu jedna z nich zaprosiła nas do siebie. Pyta się czy płacimy za bilet teraz czy później. Mówimy, że później. Nie wiedzieliśmy czy nie wyrzucą nas na granicy z tego pociągu :). Hmm... Teraz trzeba ukryć gdzieś te 1.000 paczek papierosów. Plan był taki, że mamy rozkręcić sufit i włożyć je tam. Ale nie mamy klucza. W radzieckich przedziałach było tak, że pasażer nie mógł sobie samodzielnie uchylić okna. Mogła to zrobić jedynie prowadnica, która miała odpowiedni do tego klucz / który jednocześnie pasował do zamków w suficie przedziału/. Idę więc do prowadnicy. Proszę ją o klucz, bo chcę uchylić okno. Mówi, że chętnie sama mi otworzy okno. Mówię jej wyraźnie i powoli, że sam chcę otworzyć to okno i wciskam jej 20 rublowy banknot. Dodaję, że po przekroczeniu granicy jeszcze raz poproszę ją o klucz, aby zamknąć to okno. Zgadza się dodając : " i tak wam to znajdą". Ok, niech cię głowa o to nie boli. Mam klucz, otwieramy sufit w przedziale, na bezczelaka, nad naszymi głowami / nie nad schowkiem na walizki znajdującym się nad korytarzem/. Kumpel tłumaczy, że celnicy tam głównie sprawdzają, nie wierząc, że ktoś może schować towar w najbardziej oczywistym miejscu. Ładowanie tych fajek wygląda jak praca w kopalni. Gorąco w przedziale na maksa / zamknięte okno , zamknięte drzwi/. My rozebrani do pasa, zlani potem, ładujemy kartony w brudne zakamarki, niby zamkniętej przestrzeni wagonu. Udało się w końcu. Czas się myć. Wyglądamy jak kominiarze. Zbliżamy się do granicy. Celnicy wypraszają nas z wagonu, wchodząc tam z drabinkami. Chwila sporej emocji. I wychodzą pozwalając nam wejść do środka. Hurra ! Udało się ! :). Wchodzi następny celnik. Pyta się co wywozimy. Mówimy, że nic. Pyta się czy nie wywozimy rubli. Mówimy, że mamy ruble ale tylko na bilet, który kupimy u prowadnicy. Prosi aby pokazać mu te ruble. Pokazujemy, a ona zabiera je i mówi, że nie wolno wywozić rubli. Mówię mu, żeby oddał je, bo ja idę zapłacić za bilet. A ten swoje. Nagle każe nam iść za sobą. Ruscy na korytarzu pytają się co się stało. Celnik tłumaczy, że Polacy chcieli wywieźć ruble, no to on nas zaprowadzi do dworcowego sklepiku i wydamy je tam wszystkie. Zachodzimy do sklepiku. W nim mała kolejka. Celnik wręcza nasze ruble sprzedawczyni, informując ją, że mamy wydać tu wszystkie te ruble. W sklepiki w sprzedaży widzę jedynie : słodkie bułki, napój do picia, perfumy i kryształy. Pytam się co za tą kasę możemy kupić. A sprzedawczyni, że 70 bułek, 30 napojów i chyba ze 20 perfum. Hm ... Ok... Zwracam się do sprzedawczyni, zróbmy tak : my kupimy pani 4 buteleczki perfum, sobie weźmiemy 10 bułek i 6 napoi, a resztę pani nam odda, ok ? Babka zgadza się ... ale nie kolejka ! Ludzie krzyczą, że nie tak miało być ! Komitet obywatelski się znalazł ! Krzyknąłem w ich stronę, że mają cicho siedzieć, nie jest to ich biznes i jakoś się uspokoiło. Wracamy do wagonu z papierowymi torebkami pełnymi bułek i napojów. Ruscy w wagonie śmieją się, myśląc pewnie : co to za głupi Polacy, co chcieli wywieźć ruble z naszego perfekcyjnego kraju. Ten się śmieje, kto ... Przekraczamy granicę rumuńską i na głos wołamy prowadnicę, że chcemy jej zapłacić za bilety rublami. Ruscy na korytarzu mają dziwne miny. Idę powtórnie do kierowniczki wagonu. Proszę powtórnie o użyczenie mi klucza. Ta ze zdziwieniem podaje mi go. Towar przewieziony :).
Ploesti |
Wysiadamy w Ploesti - przemysłowym mieście w Rumuni. Rumunia to świat całkiem innej kategorii. Na ulicach bieda aż piszczy. Wszędzie biegające dzieci. W samych porwanych rajstopach, bez butów. Proszą o cukierka zwrotem : " Hey, mister , bonbons !". Na ulicach ponad 90 % aut to Dacie. Czuć tu jeszcze ducha Ceaușescu i wszędzie czuć smród. Taki był urok tego miejsca. Gorąco jak diabli ! Zachodzimy do sklepu spożywczego napić się czegoś. A w tym wielkim sklepie dwa produkty: pól sklepu szampanów i pół sklepu napojów owocowych. Kupujemy jeden napój na próbę. Kumpel pije pierwszy i wszystko gwałtownie wypluwa. Napój dawno przeterminowany i sfermentowany. Widzimy sklep z syfonami. Może tu się napijemy. Dziwne te syfony. Mają ślady rdzawych zacieków. Ryzykujemy zakup. Sprzedawca odmawia sprzedaży. Pytamy się czemu. Wyjaśnia nam, że jako Polacy pewnie się nim zatrujemy. Tylko Rumuni mogą go pić bez objawów zatrucia. Dziwne... W końcu znajdujemy wodopój na ulicy. Po nas, do wodopoju przychodzi gość, który myje sobie tam nogi. Hm ...
Kwaterujemy się w jednym z dwóch hoteli dla obcokrajowców w tym mieście. Wychodzimy na ulicę sprzedać te torby papierosów. Momentalnie tworzy się przed nami tłum kupujących. We trzech ledwo chronimy się przed kradzieżą naszego towaru, bo wśród kupujących jest pełno małoletnich złodziejaszków, którzy zaglądają do naszych toreb. Nagle pusto się zrobiło. Przed nami stoi rumuński milicjant. Pyta się po ile mamy paczkę papierosów. Rzucamy cenę. Kupuje i odchodzi. Dziwne ... Wcześniej w takiej sytuacji milicjant brał co chciał i odchodził. Jak miał dobry humor ! Tłum wraca. Sprzedaż trwa. W hotelu poznajemy sympatycznych studentów / państwo ich tam kwaterowało/. Jeden z nich, zabiera mnie do studenckiej knajpy na swą randkę z dziewczyną. Dziewczyna okazuje się prześliczną kelnerką w tej knajpie. Okazuje się, że Rumunii to całkiem mili ludzie.
Po sprzedaży papierosów kupujemy 13 namiotów / plus kilka śpiworów / na sprzedaż na Węgrzech. Jedziemy na Węgry. Gorąco jak piorun ! Dojeżdżamy do węgierskiej granicy proponujemy rumuńskiemu celnikowi to co zwykle / karton papierosów + paczkę kawy /, a ten odmawia mówiąc, że dziś nie da rady. Jak to nie da rady ? To co my mamy robić? Każe nam wrócić na najbliższą rumuńską stację. Wracamy. Czekamy kilka godzin, w poczekalni pierwszej klasy, na następny pociąg. Zasypiamy w skórzanych fotelach. Budzimy się cali oblepieni muchami. Sytuacja powtarza się. Znowu nas cofają z węgierskiej granicy. Powtórne kilka godzin czekania na pociąg. Trzecie podejście i ta sam gadka : nie, nie, nie ... W końcu nie wytrzymuję. Każe celnikowi przywołać swego przełożonego. Stanowczym tonem mówię mu, że musimy przejechać. Wręczam mu karton fajek, zwitki banknotów różnych walut. Gość się waha, ale nas puszcza. Jesteśmy uratowani. Przed nami jedynie formalność - węgierska kontrola celna. Węgrów traktowaliśmy jak braci, jak bardzo dobrych znajomych. Zresztą oni nas też. I tu przykra niespodzianka : węgierski celnik / po raz pierwszy ! / nie pozwala nam wwieźć rumuńskiego towaru na teren Węgier. Informuje nas, że na następnej stacji przesiądziemy się do innego wagonu. Nasz towar trafi do depozytu i wywieziemy go na teren Czechosłowacji w stronę Polski. Jeszcze tego nam brakowało : 13 namiotów w Polsce ! A kieszenie mamy prawie puste ! Jedziemy i myślimy jak mamy wybrnąć z tej patowej sytuacji ... Nagle pociąg staje przed semaforem. Przed nami rozległe torowisko. Szybka decyzja: bierzemy namioty i zwiewamy z pociągu. Biegniemy przez to torowisko. Ciężkie te namioty jak diabli, a nas trzech. Z pociągu słyszymy przeciągły gwizdek /pewnie naszego celnika /. Mamy pietra. Nie wiemy jak to się skończy. Schowaliśmy się w krzakach i dyszymy po tej szaleńczej ucieczce. Co teraz ? Jesteśmy w niewielkim mieście. całkiem możliwe, że tutejszy SOK i policja jest powiadomiona. Jak to sprawdzić ? Wysyłamy kumpla na przeszpiegi na dworzec kolejowy. Wraca i mówi, że nic się nie dzieje. Więc idziemy na dworzec i bezpiecznie docieramy do Budapesztu.
Budapeszt, dworzec Kaleti |
W tym mieście zawsze czuliśmy się bezpiecznie. Jedziemy na bazar w Gyál sprzedawać namioty.
Bazar w Gyal |
Przyjeżdżamy dzień przed dniem targowym. Rozbijamy jeden namiot. Zajadamy się przepysznymi kurzymi udkami i raczymy się piwkiem. Chyba za dużo tych piwek było, bo na drugi dzień budzimy się na środku bazaru, a namiocie wśród tłumu kupujących i sprzedających :). Dosyć szybko sprzedaliśmy wszystkie namioty, dalej możemy podbijać świat ! W Budapeszcie, przypadkowo na ulicy spotykamy dwóch kumpli z rodzinnego miasta. Dalej będziemy więc jeździć wspólnie. Zaopatrujemy się w dziesiątki damskich bluzek i wieziemy je na sprzedaż do Drezna. Po drodze tradycyjny postój w Pradze. Idziemy na Plac Wacława gdzie mamy ulubiony lokal z pieczonymi kurczakami i piwem. Potem jazda do urokliwego miasteczka Decin / blisko niemieckiej granicy /.
Decin |
Tam kwaterujemy się w hotelu i to będzie nasza baza wypadowa do Drezna. Niemcy były akurat w trakcie zjednoczenia. Obowiązywały jeszcze zarówno marki zachodnio jak i wschodnio-niemieckie. Niby obowiązywały wizy do Niemiec, ale my wjeżdżaliśmy do Drezna na zasadzie tranzytu z Czechosłowacji do Polski. Z Decina do Drezna zawsze jeździliśmy na gapę. Na tym, w miarę krótkim odcinku, nigdy nie sprawdzano biletów. A że z kumplem byliśmy wtedy metalistami to w pociągu przed niemieckimi celnikami, udawaliśmy Niemców. Często celnicy zaglądali do przedziału, rzucali pytanie : "alles Deutschen ?". Ja z kumplem ochoczo potwierdzaliśmy : " ja, naturlich". I było po kontroli.W Dreźnie sprzedawaliśmy nasze bluzki, pod pomnikiem Lenina / koło dworca kolejowego/.
Drezno |
Bluzki głównie sprzedawaliśmy Wietnamczykom lub polskim cyganom. W przerwach były ucieczki przed nalotami policji i atakującymi nas skinheadami. Chociaż ze skinami to różnie bywało. Kilka razy dostali łomot od Polaków i Węgrów. I w takim przypadku lecieli na skargę do policjantów, informując ich, że Polacy lub Węgrzy ich biją. A wszystko to 16-20 letnie gnojki. Nie zawsze udawało się wszystko sprzedać więc, wracaliśmy do Decina, a bluzki zostawiliśmy w skrytkach na dworcu. Zaplanowaliśmy powrót do Drezna na następny dzień / pociąg godzina 5 rano/. Jeden z kumpli namawia nas na wyjcie na dyskotekę. Nie za bardzo nam się chce... Dalej nas usilnie namawia, aż w końcu zabija nas argumentem : wszystko będzie nam stawiać. Daliśmy się przekonać. :). Poznaliśmy tam sympatyczną Niemkę, która pyta się nas czy nie znamy Honzy. Nie znaliśmy. Mówi, że zakochała się w nim. Dwa tygodnie temu pożyczył od niej 1.000 marek i od tamtej pory go nie wiedziała. Ale jest pewna, że na pewno znajdzie się i zwróci jej pieniądze. Naiwna ... Przysiadła się do nas też Czeszka zainteresowana naszym towarzystwem, ale jakoś nie chciało nam się z nią gadać. W końcu przeprosiła nas i podeszła do baru do Niemca. Pogadali sobie i wyszli. Niemiec z bardzo zadowoloną miną. Po godzinie wrócił z krzykiem do kumpli : "keine Geld ! ". Następny, okradziony naiwniak ...
Dobra, zbliża się godzina 5 rano. Czas na nas. Trzeba jechać. Wsiadamy do pociągu, bez biletów / bo nie sprawdzają/, bez kasy zastawionej w naszym aucie / bo było rzeczą ryzykowną przewozić marki przez granicę/. Towar mamy w skrytkach na dworcu, to będą też i pieniądze. Na granicy sprawdzenie dokumentów i jedziemy dalej. Wkrótce Drezno. Budzi nas konduktor: "Bilety do kontroli ! ". Skąd się tu wziął po raz pierwszy konduktor ? Mówimy, że nie mamy i chcemy kupić. Pyta się ile i dokąd. My, że 4 do Drezna. A ten nam , że Drezno było godzinę temu... No pięknie ... Pytamy się jaka jest następna stacja, a ten, że Berlin. Uuuu... No to jesteśmy w dużym kłopocie. Pytamy się ile kosztują 4 bilety do Berlina. On, że ponad 100 marek. Prosi o pokazanie paszportów, pokazujemy mu, a ten zabiera je nam. Okazało się, że razem mamy kilkanaście marek. Mówimy mu, że tyle możemy mu dać do kieszeni. On nic nie rozumie. Słowo "łapówka" nie występuje w jego słowniku. Sytuacja patowa. W końcu rzekł : "Berlin, polizei" i wyszedł. Hm... coś trzeba działać. Wysyłamy kumpla, który minimalnie posługiwał się niemieckim, aby przekonał gościa do puszczenia nas. Poszedł. Przychodzi z dobrymi wieściami. Konduktor wziął tę kasę wypisał bilet na jakiś krótszy, poprzedni odcinek i darował nam. Wylądowaliśmy w Belinie bez kasy. Jakoś teraz trzeba wrócić do Drezna... Hmm... Wsiadamy do pociągu do Drezna, bez biletów. Zastanawiamy się jakie przygody będą nas czekać po drodze... Pociąg bezprzedziałowy, otwarta przestrzeń po obu stronach przejścia. Stajemy w środku pociągu, pilnie obserwując czy nie nadciąga jakiś konduktor. W końcu widzimy jego nadchodzącą postać. Decydujemy zamknąć się we czterech w toalecie. Zawsze to jakaś minimalna szansa, że nie zajrzy tam. Niestety konduktor dobija się do drzwi... Nie mamy wyjścia musimy otworzyć drzwi ... Mówimy do kumpla, tego który coś tam jarzy po niemiecku, aby wyszedł, szybko zamykając za sobą drzwi. Daliśmy mu ostatnie drobne feningi aby udawał, że chce kupić bilet. Lepiej, żeby zwinęli jednego niż nas wszystkich. Kumpel wychodzi, coś tam ze sobą gadają, znowu słyszymy krzyk: "polizei " ! No pięknie... Cicho zrobiło się za drzwiami, a my tak jedziemy godzinami zamknięci w tym kiblu. Pociąg co rusz zatrzymuje się na jakichś stacjach. Nie mamy pojęcia gdzie jesteśmy. W końcu uchylamy okienko i pytamy się ludzi na peronie co to za stacja. Odpowiadają nam, że Drezno. Kurcze, o mało nie przegapiliśmy i tej stacji ! Szybko ewakuujemy się z pociągu. Po dłuższej chwili widzimy wychodzącego z pociągu naszego "poliglotę". Mówi nam, że konduktor sporo krzyczał na niego, ale go nie zatrzymał. Uff ... Po niepotrzebnym przejechaniu na gapę 400 km. jesteśmy w miejscu docelowym - Dreźnie. Teraz wystarczy iść do skrytek na dworcu, wyciągnąć bluzki, sprzedać je i wyjechać z tego miasta. Ale coś tu nie gra ... Na dworcu mnóstwo policji, z psami, kamerami. Nie wiemy co się dzieje. Wchodzimy na dworcową galerię, aby z góry zorientować się w sytuacji. Spotykamy znajomego, który informuje nas, że dziś jest mecz piłki nożnej w Dreźnie. Widzimy, że cały peron jest przygotowany przez policję na nadjeżdżający pociąg. Kibice są wypuszczani wagonami i eskortowani przez policję. Wszędzie widać policyjne psy i policyjnych kamerzystów. Kibice wysiadają ze zgrzewkami piwa, flagami z nazistowską symboliką, krzyki, agresja, heilowanie. Nic tu po nas. W takich warunkach zero szans na handel. Decydujemy się na krótki zjazd do Polski. W Polsce, z radia dowiaduję się, że w dniu w którym wyjechaliśmy z Drezna wypchnięto tam z tramwaju czarnoskórego pasażera. Zginął na miejscu.
Ponowny powrót do Drezna, sprzedaż bluzek, obiad w Decinie, pociąg do Budapesztu, zakup w Budapeszcie różnych słodyczy, sprzedaż ich w Rumunii, zakup w Rumunii namiotów i śpiworów, sprzedaż ich w na Węgrzech, zakup bluzek, podróż do Drezna, sprzedaż bluzek w Dreźnie, powrót do Budapesztu i tak przez 3 miesiące. Przygód co nie miara. Co drugi dzień jesteśmy w innym kraju. Mnóstwo nerwów i emocji na granicach. Cudowne Węgry, niebezpieczna Rumunia, złośliwi czescy celnicy, obce nam pod każdym względem Niemcy. Czas zdobywania doświadczeń, jak przetrwać na tym przedziwnym szlaku i jeszcze zarobić na tym pieniądze.
Powtórny pobyt we Lwowie.
Dworzec kolejowy we Lwowie |
Przybyłem tam z jednym kumplem. Mamy na sprzedaż tureckie jeansy. Ludzie zaczepiają nas na ulicach pytając czy mamy coś na sprzedaż. Młoda babka chce kupić jeansy. idziemy na klatkę schodową, aby mogła je przymierzyć . Z drzwi wychodzi starsza pani i po polsku zwraca się do nas : "Dzieci nie handlujcie tu. Tu wszędzie jest milicja". Babka ucieszona kupuje jeansy. Idziemy posiedzieć sobie na ławce. Jakiś gość prosi o ogień i przysiada się do nas. Okazuje się, że to student. Pyta się nas, czy podoba się nam miasto. Mówimy, że tak / kłamstwo :)/, szczególnie, że to tak ważne dla Polski miasto. A on zdziwiony, pyta się dlaczego ważne ? Tłumaczymy, że przez tyle wieków to było polskie miasto. A on się śmieje. Mówi, że wcześniej to było austriackie miasto i wszystko tu zbudowali Austriacy. Hm... No to miał gość pojecie o mieście, w którym mieszkał. Na przeciwko nas siedzi gość, pali papierosy i ciągle się nam przygląda. W końcu wstał i idzie w naszym kierunku. Patrzy na jeansową kurtkę / z kożuszkiem/, którą mam na sobie i pyta : " w Amierikie ty był ?". Odpowiadam :" Nie był, no budu...". Patrzy się na mnie, patrzy i wypala :"No, kak Amierkikaniec ! ". Pyta się o kurtkę, przymierza. Ledwo ją zapiął tak ciasna. Ale nie bierze do bani. Płaci i odchodzi z kurtką. Następnym naszym etapem są Węgry, ruszamy więc na zakup ciśnieniomierzy, które dobrze się tam sprzedają. Łapiemy na ulicy taxi / w tamtych czasach każde auto robiło za taksówkę we Lwowie/. Zatrzymuje się gość i każemy mu wozić nas po aptekach. Zajechaliśmy chyba do 4 aptek, w których udało nam się kupić jedynie 4 ciśnieniomierze. Pytamy się ile płacimy za kurs. Gość chce 1 rubla /śmieszna dla nas cena /, no chyba, że mamy obrazek z gołą babą, to on chętnie weźmie go za tego rubla. Gość słyszał, że w Polsce takie obrazki drukują w gazetach. Zapłaciliśmy rubla i zastanawiamy się co dalej robić. Doszliśmy do wniosku, że przydałoby nam się więcej tych ciśnieniomierzy. Łapiemy więc następne niby-taxi. Pytamy się kierowcy czy wie gdzie jest apteka. Ten, że wie i może nas tam zawieźć. Jedziemy i ... zatrzymujemy się po 100 metrach. Gość pokazuje nam aptekę. Pytamy się ile za kurs ? Dowiadujemy się, że 1 rubel. Ale nas wykiwał :).
Postanowiliśmy spróbować kupić złoto. Zachodzimy do złotnika, wybieramy pierścionki ale sprzedawczyni odmawia nam sprzedaży twierdząc, że Polakom nie może sprzedać. Po wyjściu od złotnika zaczepia nas młoda dziewczyna pytając się czy nie chcemy kupić złota. Mówimy, że tak. Wyciąga całą garść złota z oryginalnymi metkami. Jest w czym wybierać. W trakcie wybierania tych pierścionków zauważam przechodzącego milicjanta. Trochę panikuję. Dziewczyna pozdrawia się z milicjantem, mówiąc, że to jej znajomy. Ok, kupujemy pierścionki i chcemy jak najszybciej zmyć się z tego podejrzanego miejsca. Łapiemy taxi gdy nagle ... ktoś mnie puka w ramię. Odwracam się, a to ... znajomy już nam milicjant. Prosi o paszporty. Zaprowadza nas do bramy i pyta się czy kupowaliśmy złoto ? Zaprzeczamy. Proponuje więc nam spacer na komendę milicji. Ok, potwierdzamy, że kupiliśmy. Pyta się za jakie pieniądze ? Odpowiadamy, że z wymiany z książeczki walutowej. Zagląda do naszych książeczek walutowych i twierdzi, że za mało mieliśmy wymiany aby kupić złoto. Upieramy się, że starczyło nam. Znowu proponuje nam spacer na komendę. Jakoś dziewnie nie chce nam się tam iść. W końcu wypalam : "Pan nas nie zna. My pana nie znamy. Ja daje panu ruble. My idziemy w swoją stronę, a pan w swoją stronę. Pasuje ? ". Gość się pyta ile rubli możemy mu dać. Mam w jednej kieszeni 10 rubli w drugiej 50. Zastanawiam się ile tu mu dać ... Rosjanie zarabiali średnio 60 rubli... Wypalam : "50 rubli". Milicjant zgadza się na ten układ i wypala : "Wot, Paliaki ... honorowyj narod...". Ja ci dam honorowy ! Proponuje nam odprowadzkę na dworzec. Dziękujemy i przypominamy mu nasze słowa : "My idziemy w swoją stronę, a pan w swoją stronę". Sympatyczna dziewczyna handlara wydała nam milicjantowi. Pewnie za możliwość handlowania w tamtym miejscu.
Jedziemy pociągiem do Budapesztu w przedziale z dwiema, młodymi Rosjankami z Wołgogradu. Przyjechały na zakupy do Lwowa, bo jak mówią: " w Lwowie w sklepach wszystko jest. Nie to co u nas w Wołgogradzie". Jeśli w Lwowie według nich jest w sklepach wszystko, to aż boję się pomyśleć co jest w sklepach w Wołgogradzie ... Otwieramy flaszkę. Dziewczyny pytają się czy mamy może zagraniczne pieniądze. Pokazujemy im złotówki, forinty. Pytają się o postacie na polskich banknotach : Chopin, Kopernik, Kościuszko etc. Są zdziwione tą różnorodnością wypalając : " A u nas tolko Leni, Lenin i Lenin ...". Wyjawiają swe największe marzenie : chęć ujrzenia amerykańskiego dolara :). Przepraszamy je ale akurat nie mieliśmy tej waluty. Dziewczyny wysiadają na przygranicznej stacji, a nas czeka kontrola osobista na granicy w miejscowości Czop. Jadę z plecakiem ze stelażem. W środek rurek ze stelaża wrzuciłem przemycane pierścionki. Celnik przeszukuje mnie dokładnie i nic nie znajduje. Pyta się gdzie pracuję. Ja że w zakładach Kasprzaka. On, że bardzo dobrze zna tą firmę, która robi na licencji Phillipsa. Zaprzeczam. Ten mi mówi, że wie doskonale, że na licencji Phillipsa, bo kupił sobie sprzęt Kasprzaka od Polaka, który zapewnił go o tym. No cóż... reklama dźwignią handlu.
Zajeżdżamy do Miskolca.
Miskolc |
Jedziemy znowu do Budapesztu.
Budapeszt |
Oj, jak nam dobrze w tym mieście. Lądujemy na kwaterze. 10 metrów w lewo od drzwi wejściowych mamy całodobową restaurację, a 10 metrów w prawo całodobowy sklep ! W tych czasach czegoś takiego nie było w Polsce ! :). W tamtych czasach Budapeszt wydawał mi się nowoczesnym. zadbanym, przyjaznym, pełnym towarów w sklepach i miłych ludzi miastem. Mimo bariery językowej poznaliśmy wielu Węgrów. Na ulicach brataliśmy się z fanami heavy metalu, nawet ze skinami / co w Polsce było nie do pomyślenia ! /. Fajnie wyglądały tu kwartery np. były koedukacyjne pokoje z 5 łóżkami. Spotykały się tam całkiem obce osoby, ale po kilku dniach / znaczy po kilku imprezach/ byliśmy już zaprzyjaźnieni ze sobą na maksa ! Fajnie było jeździć sobie na Wyspę Św. Małgorzaty korzystać latem z basenów z wodą termalną. Fajnie było sobie pójść do sklepu z obuwiem sportowym / z wyborem jakiego nie było w Polsce/, kupić sobie buty Reebok w cenie średnich, węgierskich zarobków i wywołać tym szok u właścicielki kwartery, wraz z natychmiastowym ściągnięciem jej sąsiadki aby pokazać jej jak rozrzutni Polacy mogą być :). Fajnie było kupować w sklepach napoje, piwo, owoce jakich w Polsce jeszcze nie było. Fajnie było zachodzić do muzycznych sklepików z koszulkami i kasetami i zaopatrywać się w rzeczy niedostępne w Polsce. Fajnie było sobie pójść na koncert CARCASS czy OBITUARY. Fajne miasto to było !
Waluty wymienialiśmy na dworcu Kaleti u Arabów / Egipcjan zdaje się/. Arabowie ufali nam. Dawali nam np. dolarowe banknoty i odchodzili sobie. A ty miałeś dowolny czas na sprawdzenie ich autentyczności. W ten sposób nauczyłem się sprawdzać autentyczność dolarów. Dawałeś mu za to plik forintów i często, gęsto nawet nie sprawdzali ich ilości. Jedyną ich wadą było, że od czasu do czasu wydawali milicji jednego z kupujących Polaków. Taki deal mieli z milicją. Od czasu do czasu sprzedawali kogoś, milicja miała sukces, a ci legalnie mogli handlować walutą na dworcu, za przyzwoleniem milicji. Gorzej było na tak zwanej Patelni przed dworcem Kaleti gdzie walutą handlowali Polacy. Często robili wałki na swych rodakach. Ja trzymałem się z dala od nich.
Znowu ląduję w Lwowie.
Lwów |
Brasov |
Rumunia to dziwny świat. Na ulicach praktycznie nie widać jeansów. Ludzie chodzą w spodniach na kancik, w sweterkach z kołnierzykami koszul. I ja wśród nich : jeansy typu stretch, ramoneska, metalowa koszulka, czapka bejsbolówka i sportowe buty. Czułem się jak gość z kosmosu. Gdy się odwracałem za siebie, widziałem wbity w siebie wzrok połowy ulicy :).
Jeszcze raz ląduję we Lwowie, z jeszcze innym kumplem.
Lwów |
Czas wracać do domu. Każę kumplowi dobrze ukryć dolary. Sam je wszywam w ramonesce miedzy skórę, a misiowatą podpinkę. Na stacji metra w Bukareszcie, zaczepia nas milicjant i prosi o paszporty. Gdy ujrzał polskie paszporty zaprasza nas na posterunek milicji w metrze. Mała klitka, na ścianie wielki portret N. Ceaușescu. Pyta się o dolary i marki. Zaprzeczamy, że posiadamy takowe. Robi mi kontrolę osobistą: dokładnie sprawdza me ubranie i zawartość plecaka. Nic nie znalazł. Przeszukuję kumpla i w jego kieszeni znajduje ... dolary. Sto dolarów. No to, ten głupek ukrył dobrze swe dolary ... Milicjant zwraca się do mnie z pytaniem: gdzie ja ukryłem dolary. Mówię, że nigdzie. Ponowna, dwukrotna kontrola. Nic nie znalazł. Milicjant informuje nas, że konfiskuje te dolary. Trudno. Kumpel zaczyna błagać mnie abym pogadał z milicjantem, aby oddał mu te dolary, bo... jego dziewczyna zabije go. Zwracam się więc do milicjanta z prośbą, aby oddał te dolary, w zamian oferuję mu forinty i ruble. A milicjant rzecze mi : waszym biznesem jest sprzedawanie towaru z Polski i kupowanie za to dolarów, a moim biznesem jest wyłapywanie takich jak wy. Jeśli ja nie będę łapał takich jak wy, to stracę pracę. I robi mi wykład : wiem, że aby zarobić na 100 skonfiskowanych $, twój kolega musiał w Polsce kupić towaru za 30 $. Zwrócę mu te pieniądze aby był na czysto. On nie straci na tym nic, a ja utrzymam swą robotę. Pasuje ? Mówię, że pasuje. Milicjant pisze raport o skonfiskowaniu 70 $, a ja informuję kumpla, że 30 $ wróci do niego. Nagle kumpel oponuje. Podejrzewa, że to może być prowokacja i zamkną go za wręczanie łapówki. Tłumacze mu, że milicjant jest w miarę w porządku i że nie ma się czego obawiać. Kumpel się jednak uparł i żąda konfiskaty całości dolarów. No debil ... Informuję o tym milicjanta. Ten robi wielkie oczy, rwie już drugi raport i zaczyna pisać trzeci. I tym sposobem kumpel pozbył się całej gotówki, a ja powiedziałem sobie, że w życiu z nim już więcej nigdzie nie pojadę.
Wracamy do Polski pociągiem w przedziale z dwoma studentami : jeden jest z Grecji, drugi z Izraela. Fajne gadki, śmiech , chichy. Rozmawiam z kumplem po polsku. Nagle Izraelczyk zwraca się do mnie po angielsku : że jeśli nie chcę wylecieć przez okno, to mam się zamknąć. Całkiem nie łykam kontekstu... Pytam się o co mu chodzi. Ten powtarza swą sentencję i wychodzi z przedziału. Pytam się Greka co mu odbiło, a ten tłumaczy, że Izraelczyk zna kilka polskich słów i zrozumiał, że ja go wzywałem słowem na "k". Szybko przeleciałem w pamięci treść mojej rozmowy z kumplem i faktycznie przekląłem tam siarczyście. Tłumaczę Grekowi, że to było przekleństwo, a nie wyzywanie kogokolwiek. Wraca Izraelczyk, Grek tłumaczy mu całą tą sytuację. Izraelczyk bardzo mnie przeprasza, Widać, że głupio mu na maksa. Pierwszy raz w życiu spotkałem Żyda i od razu dowiedziałem się, jakie oni mogą mieć uprzedzenia, w stosunku do Polaków...
Gdzieś na szlaku poznaliśmy dwóch kolesi z Warszawy, zresztą szwagrów. Zaczęliśmy wspólnie jeździć wszędzie. Jeden z nich był dosyć bystrym gościem, drugi z nich był dosyć ... hm ... powiedzmy gamoniowaty. Pewnego dnia, siedzieliśmy razem na placu, przed dworcem w Dreźnie, próbując sprzedać damskie bluzki. Jeden ze szwagrów / ten bystrzejszy, nazwijmy go "szwagier A"/ oddalił się gdzieś załatwiać jakieś. Siedzimy więc ze szwagrem B / tym gamoniowatym/, aż tu nagle widzimy zbliżające się policyjne auta. Obowiązywała tam tego typu zasada, że policja kontrolowała osoby, które handlowały z otwartych toreb. Jeśli siedziało się z zamkniętą torbą, to cię omijali. Szwagier B mówi do nas abyśmy uciekali. My spokojnie mu tłumaczymy, aby zamknął torbę i siedział cicho. Ten nas dalej namawia do ucieczki. Oponujemy. Nagle szwagier B chwyta za torbę i ucieka. Widzimy, że policja goni go autem. Łapią go i wsadzają do auta. Nam nikt nic nie robi. Czekamy na powrót szwagra A. W końcu przychodzi. Relacjonujemy mu całe to zdarzenie. Gość jest wściekły, bo policja skonfiskowała ich wspólny towar. Klnie na swego szwagra i wciąga nas w swoją intrygę. Mówi nam, że gdy wróci jego szwagier, to wciśnie mu kit, że jego też złapała policja i skonfiskowali mu ich wspólną kasę. Chce go nastraszyć i prawdę dopiero powiedzieć po naszym powrocie do Budapesztu. Tak też się stało. Szwagier B wrócił z posterunku policji, bez towaru. Dowiedział się, że nie mają też żadnej kasy. Dowiedział się również, że ja z kumplem pożyczymy szwagrom kasę na rozkręcenie handlu. Gość wpadł w rozpacz. Był przerażony tym, jak wytłumaczy się żonie z takich strat. Nagle podsuwa nam pomysł napadu na jakiegoś Wietnamczyka i ograbienia go z kasy. Patrzymy na niego i nie wierzymy w to, co on plecie. A ten na serio ciągnie ten temat. Debil. Po prostu debil. Szwagier A idzie na stresa kupić wino. Jest nas czterech i całe wino praktycznie wypija szwagier B. Szwagier A idzie wściekły po drugie wino. Sytuacja się powtarza. Jedziemy pociągiem w stronę Węgier. Na granicy mamy przesiadkę. Musimy wyjść z pociągu ale szwagier B zasnął na siedzeniu i nie możemy go obudzić. Szwagier A zaczął go cucić. Nagle ocucana osoba w jakimś zwidzie złapała szwagra A za klapy skórzanej kurtki i urwała mu je. Tego było dość. Szwagier A wywalił go z pociągu, posadził na ławce, wepchnął mu w kieszeń 100 niemieckich marek. I powiedział nam, że kończy z nim znajomość. W oczekiwaniu na pociąg kręcimy się po peronie i widzimy śpiącego na ławce szwagra B, a na ziemi obok niego 100 marek / widocznie we śnie wyrzucił marki na ziemię/. Szwagier A zabrał te marki i pojechaliśmy do Budapesztu. Na drugi dzień, w naszej kwarterze zjawia się szwagier B, pytając co się wczoraj wydarzyło i dlaczego sam został w Czechosłowacji. Szwagier A zaczął tłumaczyć mu wszystko. Dodał, że ma jego dość i muszą się rozstać. Ku naszemu zdziwieniu, nie wspomniał nic o wspólnej kasie, którą miał w swej kieszeni. Szwagry się rozstali, jeden wrócił bez kasy do Polski.
Reszta towarzystwa namawia mnie na wyprawę do Jugosławii, gdzie ponoć można dobrze zarobić. Mam już dość tych podróży. Zresztą w Katowicach wkrótce ma się odbyć metalowy festiwal. Rozstaję się z towarzystwem i wracam do Polski. Po dłuższym czasie dowiaduję się, że wypad do Jugosławii opłacił im się finansowo. Jedynie szwagier A miał pecha. Podczas powrotu do Polski popijał sobie w przedziale pociągu z rumuńskimi cyganami. I jakoś tak się stało, że zniknęła mu cała, przez wiele miesięcy zarobiona kasa. Nie skorzystał z ani grosza, z przywłaszczonej, od swego szwagra kasie ... Taka karma ...